[#004] The Iguana with the Tongue of Fire (1971)

Kontynuując wpisy poświęcone postaci i twórczości Riccardo Fredy wybrałem na dzisiaj jego film z 1971 roku zatytułowany L’iguana dalla lingua di fuoco, czyli The Iguana with the Tongue of Fire.

Na początku uwaga, która w zasadzie będzie aktualna zawsze:
wpis zawiera spojlery, więc jeśli ktoś nie widział filmu, to lepiej najpierw go obejrzeć, a potem przeczytać ten wpis.

L’iguana dalla lingua di fuoco (1971) – Strona informacyjna filmu

Omawiany dzisiaj film został wydany przez Arrow Films i pochodzi z mojej kolekcji (jak zresztą wszystkie omawiane na tym blogu).
Przypominam, że aktualny stan kolekcji filmowej Giallopedii można podejrzeć TUTAJ.

okładka alternatywna

Nie znałem wcześniej tego filmu i byłem bardzo ciekaw, czy opinia zacytowana w tym wpisie, a pochodząca z książki Allana Bryce’a Italian Horrors, potwierdzi się.
W końcu reżyserem jest Riccardo Freda (choć ukryty pod pseudonimem Willy Pareto, którego użył tylko do tego filmu, a to o czymś świadczy), a w obsadzie obecne są takie gwiazdy giallo, jak Luigi Pistilli, Dagmar Lassander, ale także wielka gwiazda włoskiego kina – Valentina Cortese. Na dodatek muzykę skomponował Stelvio Cipriani, który w momencie premiery Iguany… był raczej na początku kariery, ale przecież znamy jego doskonałe późniejsze dokonania do wielu znanych włoskich filmów gatunkowych.
Poza tym akcja filmu toczy się w Dublinie i nie jest to Dublin „udawany” (jak to często bywało w innych włoskich produkcjach udających zagraniczne lokacje), ale rzeczywiście lokacje są autentyczne: miasto, uliczki, puby, kluby, a nawet przepiękny klif – jest to prawdziwa Irlandia.
Żeby tego było jeszcze mało to Freda chciał pozyskać do roli Nortona ni mniej ni więcej, tylko… Rogera Moore’a. Nie udało się to, ale zamiary były.
Wspominam o tym wszystkim, ponieważ świadczy to o dobrym przygotowaniu i ambitnym podejściu do projektu.

„Na papierze” film więc zapowiada się obiecująco, jednak realizacja, mówiąc krótko, nie wypaliła. W trakcie oglądania byłem zdezorientowany, momentami zaskoczony, czy nawet zażenowany, zastanawiając się w jaki sposób mam ten film traktować.

Pomijając teatralne (czytaj: usztywnione) aktorstwo kilku postaci oraz irytujący angielski dubbing (to akurat nie nowina) to jednak sposób realizacji filmu nie pozwala traktować go poważnie. Wygląda to trochę tak, jakby niedoświadczony reżyser miał własne (słabe) pojęcie o kinie giallo i kierował się tylko swoim osobistym wyobrażeniem o nim, wskutek czego wiele scen i ujęć jest karykaturalnie przerysowanych. Na dodatek, chcąc stosować fałszywe tropy, wstawia jakieś enigmatyczne postaci, które mają pewnie wprowadzić element niepokoju i niedopowiedzenia, a stają się raczej parodią giallo.

No i właśnie, być może, zbliżam się tutaj do prawdziwych intencji reżysera, bo przecież jednak jest nim sam Riccardo Freda! Bardzo prawdopodobne jest, że ten film należy traktować z przymrużeniem oka, jako pastisz gatunkowy. Wygląda to trochę tak, jakby Freda nie bardzo lubił giallo, ale dostał zlecenie na realizację takiego filmu, więc od niechcenia nakręcił film w tonie ironicznym, prześmiewczym, lekceważącym. Potwierdzałoby to wprowadzenie komediowych postaci jak: zakręcona rodzinka Nortona (babcia i córka), lekarz, którego spotykamy na każdym kroku (chyba jedyny w mieście) bacznie się wszystkiemu przyglądający, i inni dziwni panowie trudni do rozróżnienia z racji identycznych rudych wąsików.
Przeszywający dźwięk w ujęciach okularów przeciwsłonecznych, brzytwy, czy innych akcesoriów zamiast straszyć wywoływał u mnie wybuch śmiechu. A dodam, że jestem ostatnią osobą, która naśmiewałaby się z giallowych produkcji.
A jeszcze „zwierzęcy” tytuł filmu: czy to aby nie nawiązanie do Ptaka… Dario Argento? Iguana… powstała kilka miesięcy po premierze filmu Argento, publiczność piała z zachwytu i zaczęły już powstawać pierwsze naśladownictwa.
Podsumowując, według mnie Iguanę… powinniśmy traktować jako pastisz i wtedy zaczniemy się dobrze bawić na tym filmie. Tym bardziej, że pomimo swoich wad jakoś się nie nudzimy, film się nie ciągnie i nie dłuży. Poza tym, kiedy oglądałem go po raz drugi to, oswojony już wcześniej ze specyficzną formułą filmu, nie tylko, że się nie nudziłem, ale obejrzałem go z przyjemnością.

Czy jednak mam rację odnośnie wymienionych wyżej zarzutów?

Proponuję sprawdzić co na temat tego filmu ma do powiedzenia Troy Howarth w swoim giallo-leksykonie So Deadly, So Perverse (Vol. I, str. 153-154):

Po Double Face (1969) w kinie Riccardo Fredy zaczęła panować niewytłumaczalna zgnilizna. Większą część lat 70-tych spędził na uboczu, kierując mało znanym włosko-zachodnioniemiecko-izraelskim filmem La salamandra del deserto oraz dwoma filmami gatunkowymi, których później się wyparł. Pierwszy z nich, The Iguana with the Tongue of Fire, był próbą wykorzystania trendu na pastisze giallo w stylu Dario Argento. ­Mimo późniejszych zapewnień, że nie ukończył tego obrazu samodzielnie, przypisuje mu się (choć pod pseudonimem Willy Pareto, jedyny raz w swojej karierze; zwykle preferował pseudonim Robert Hampton) współtworzenie scenariusza, montaż i reżyserię. Niestety, jego praca we wszystkich tych trzech dziedzinach jest znacznie poniżej poziomu, jaki prezentował w swoich najlepszych filmach.

Irlandzka sceneria jest wprawdzie nowatorska, ale Freda nie potrafi odpowiednio wykorzystać jej scenicznego potencjału. Nawet wyprawa do Szwajcarii, by pojeździć na nartach i bobslejach, wydaje się płaska i połowiczna; co gorsza, nie robi nic, by posunąć fabułę naprzód, a jedynie służy rozciągnięciu akcji do rozmiarów fabuły. Talent Fredy do tworzenia atmosfery, tak bardzo widoczny w Double Facejest tu zupełnie nieobecny. Zdjęcia Silvano Ippoliti tworzą okazjonalne nastrojowe obrazy, jak na przykład mglisty pościg ulicami Dublina, w którym maniak z brzytwą ściga wrzeszczącą Dagmar Lassander, ale większość jego pracy jest równie mało inspirująca jak reżyseria Fredy. Do tego dochodzi jeszcze kilka wyjątkowo kiepskich efektów charakteryzacji i efektów specjalnych, począwszy od prymitywnych efektów gore, a skończywszy na najmniej przekonującym ciemieniu czaszki, w przeciwieństwie do skądinąd świetnego thrillera Richarda Fleischera 10 Rillington Place (1970). Kiedy dochodzimy do retrospektywnych scen, w których detektyw Norton bije na zabój podejrzanego, zakończonych śmiesznym spektaklem fałszywych ujęć w zwolnionym tempie, na których próbuje on zapobiec zabiciu się biednego drania, ­zaczynamy się ­zastanawiać, co się stało z reżyserem The Terror of Dr. Hichcock?

Zagmatwany scenariusz został podobno zaadaptowany z książki „Pokój bez drzwi” autorstwa niejakiego ­Richarda Manna. Biorąc pod uwagę, że nie można znaleźć żadnych informacji ani o autorze, ani o książce, wydaje się jednak, że była to odrobina nadęcia, mająca nadać filmowi literacką wiarygodność. Nikt nie chciałby się spieszyć z podawaniem się za autora tej wymyślonej historii, z jednym fałszywym tropem goniącym kolejny i dialogami, które ­czasami wym­ykają się spod kontroli.­ Zastanów się, jeśli chcesz, nad tym klejnotem z ust inspektora Lawrence’a: „Użycie witriolu sugeruje rękę kobiety… lub kolorowego… oni są ekspertami w takich sprawach”. Jeszcze lepsza jest jego zagmatwana wypowiedź o nadepnięciu ­na iguanę, kiedy był w Afryce, co prowadzi do porównania zabójcy do tego stworzenia, wyjaśniając, że witriol „jest jego językiem ognia, można powiedzieć”. Ta próba zagrania w trend „zwierzęcych tytułów”, spopularyzowany przez gialli Argento, jest jedną z bardziej kolorowych i śmiesznych, jakie można znaleźć w gatunku.

Film zmierza do punktu kulminacyjnego, który jest niesamowity w swojej śmiałości ­i kompletnym braku dobrego smaku. Nie chcąc psuć zabawy tym, którzy nie mieli „przyjemności” go zobaczyć, wystarczy powiedzieć, że przesadza z czystą brutalnością i rozlewem krwi w sposób, który najlepiej można określić jako szalony. Efekty gore, zwłaszcza wstawki przedstawiające twarze umazane kwasem, są amatorskie i śmieszne, ale sama paskudność ­obrazu filmowego w znacznym stopniu to rekompensuje.­ Może nie jest to szczególnie dobry film, ale mimo wszystko jest zabawny.

Reżyseria Fredy jest tak dosadna i pozbawiona subtelności, jak najgorsze dzieła, powiedzmy, Umberto Lenziego. Freda nadużywa obiektywu zmiennoogniskowego, relacjonuje sceny z obojętnością i rzadko wydaje się być naprawdę zaangażowany w film, który robi. Jego ­montaż jest podobnie pozbawiony finezji, z mnóstwem poszarpanych przejść; o ile film nie był później majstrowany po jego odejściu z projektu, nie ma tu po prostu żadnego wytłumaczenia dla jego chaotycznego podejścia.
Z drugiej strony, film zyskuje dzięki wspaniałej ścieżce dźwiękowej dzięki uprzejmości Stelvio Cipriani’ego, która zawiera fragment muzyki skomponowanej przez niego do filmu Mario Bava’s Twitch of the Death Nerve (1971), towarzyszy ona odrobinie nagiej miłości, która nadaje nowe znaczenie słowu „bezinteresowna”). Film ma także ponadprzeciętną obsadę, z weteranem giallo Luigim Pistillim, który choć raz awansował do roli głównej. ­Pistilli daje dobry występ jako gliniarz z wybuchowym temperamentem i skomplikowaną przeszłością; nie jest dokładnie Brudnym ­Harrym, ale spełnia podobną funkcję prawicowej sprawiedliwości w społeczeństwie opanowanym przez wolną miłość i szalejące lekceważenie prawa. Brutalne przesłuchanie przez Pistilliego podejrzanego o morderstwo, pokazane w retrospekcjach, wydaje się być reminiscencją niesławnej prawdziwej sprawy Giuseppe Pinelliego.
Pinelli był anarchistą aresztowanym przez policję w związku z ­zamachem bombowym na Bank Rolny na Piazza Fontana (12­ grudnia 1969 roku). 15 grudnia , po wyczerpującym przesłuchaniu, Pinelli wypadł z okna pokoju na czwartym piętrze, gdzie był przesłuchiwany i poniósł śmierć. ­Policja tłumaczyła zdarzenie ­jako samobójstwo, ale wielu uważało, że został on wyrzucony przez nadgorliwych policjantów biorących udział w przesłuchaniu. 
Postać detektywa Nortona nie ma zbyt wiele głębi: prześladuje go osobista strata i w rezultacie przyjął ­postawę „nie brania jeńców”, ­ale poza tym jest całkiem zwyczajnym i twardym gliną, którego można się spodziewać w filmie takim jak ten.
Wspaniały Anton Diffring daje skradającą sceny rolę oślizgłego ambasadora z problemami emocjonalnymi. Urodzony w Niemczech Diffring (1918-1989) uciekł z ojczyzny przed nazistami, a potem, jak na ironię, odgrywał rolę jednego z nich w filmach kręconych głównie w Anglii. Miłośnicy horrorów pamiętają go przede wszystkim z ról w The Man Who Could Cheat Death Terence’a Fishera (Człowiek, który oszukał śmierć, 1959), Circus of Horrors Sidneya Hayersa (1960) i Faceless Jessa Franco (1988), ale grywał też we wszystkim, począwszy od Fahrenheit 451 Françoisa Truffauta (1966) i Valentino Kena Russella (1977) po niesławny, niezrealizowany komediodramat Jerry’ego Lewisa The Day the Clown Cried (1972). Milczący sposób bycia Diffringa idealnie pasuje do roli lodowatego ­ambasadora, a jego ­pamiętny wybryk ma miejsce, gdy traci zimną krew w rozmowie z żoną, graną przez Valentinę Cortese.
Cortese jest w dobrej formie, choć nie ma zbyt wiele do roboty, podczas gdy Dagmar Lassander jest urocza i zdolna jak zawsze, jako ich zmysłowa i wyzwolona córka.
W obsadzie zobaczymy też weteranów giallo: Renato Romano (The Bird with the Crystal Plumage, 1970) i Dominique Boschero (Libido, 1965), a ­irlandzką stronę aktorskiego talentu reprezentują Arthur O’Sullivan (Ryan’s Daughter, Córka Ryana, 1970) i Niall Toibin (Far and Away; Za horyzontem, 1992).

Tyle Troy Howarth. No cóż, chyba odczucia mamy podobne: „Iguana… nie jest dobrym filmem, ale jest zabawny” i, jak się sam przekonałem, przy kolejnym oglądaniu – zyskuje.

Howarth wspomina tutaj o efektach gore, które wyglądają tu jak wyglądają, ale pokazują skłonności Fredy do takich obrazów. Omawiając film I vampiri wspomniałem o pierwotnej wersji tego filmu, w której Freda kładł większy nacisk na akcenty w stylu Grand Guignol – zostało to później złagodzone przez Mario Bavę, który kończył I vampiri i był odpowiedzialny za ostateczną jego wersję. Widać jednak, że Freda lubił „mocniejsze” rozwiązania.

I jeszcze jedna ciekawostka. W scenie przesłuchania kierowcy z ambasady jest mowa o pralni Swastika Laundry. Widzimy pokwitowanie z tej pralni i jej logo: swastykę.

Jakkolwiek by nie brzmiało to kontrowersyjnie to ta pralnia, o takiej nazwie i logo, rzeczywiście istniała w Dublinie. Została założona w 1912 roku, a swastyka została wybrana jako symbol szczęścia z kultury hinduskiej, kiedy partii nazistowskiej jeszcze nie było rzecz jasna. Pralnia funkcjonowała do roku 1987, a przeczytać można o niej choćby na Wikipedii: Swastika Laundry.

I na koniec omówienia koniecznie muszę jeszcze raz wspomnieć o muzyce Stelvio Cipriani’ego, która jest świetna i słuchając całego soundtracku kilka razy, podczas przygotowywania tego blogowego wpisu, podoba mi się coraz bardziej.
Film zaczyna się czołówką, w której usłyszymy od razu temat główny, który przewijać się będzie w różnych aranżacjach przez cały film. Wokalizę tutaj wykonuje Nora Orlandi. Kamera prowadzi nas po ruchliwych ulicach Dublina, towarzyszy temu muzyka Cipriani’ego: od razu można poczuć klimat typowy dla wielu produkcji giallo – za to m.in. uwielbiam te filmy.

Albo taki krótki fortepianowy fragment z nocnego klubu z wokalizą (w filmie widzimy aktorkę Dominique Boschero, natomiast oryginalnie wykonuje go: Stelvio Cipriani – fortepian solo, Nora Orlandi – wokaliza) – no, jest klimacik, uwielbiam to.


Tyle o filmie. Przejdźmy do samego wydania z Arrow Films.
Zawiera ono film zaopatrzony w dwie ścieżki audio: z wersją włoską i angielską. Jak możemy zauważyć, aktorzy (przynajmniej ich większość) wypowiadają swoje kwestie po angielsku.

Z materiałów dodatkowych wybrałem wywiad z Dagmar Lassander, która opowiada o swojej karierze (po włosku, co warto odnotować). Mówi o sobie, o swoim życiu, wspomina Lucio Fulciego, Tomasa Miliana – warto posłuchać. Dodałem polskie napisy – i jest to tłumaczenie napisów angielskich. Film udostępniam tutaj jako niepubliczny.
Jest także wywiad z montażystą Bruno Michelim, który pracował m.in. przy filmie Iguana… (razem z Riccardo Fredą). Długo zastanawiałem się, czy go udostępniać, ponieważ nie jest zbyt merytoryczny (tak mi się przynajmniej wydaje), narracja dość powolna i urywana, ale skoro go już spolszczyłem, to jednak wstawiam, bo coś ciekawego jednak tam usłyszymy.

Poniższy wywiad z Bruno Michelim został zakwalifikowany przez YT jako 18+, w związku z czym można go, po kliknięciu, obejrzeć na YT (nie tutaj).
W nawiązaniu do tego o czym mówi rozmówca (chodzi o tzw. „wstawki”) to w materiałach dodatkowych na płycie znajdziemy fotoromanzo, czyli włoski komiks (fotokomiks), z omawianego tutaj filmu. Widać tam, że takich wstawek było więcej niż widzimy w ostatecznej wersji filmu i były bardziej rozbudowane. Była to powszechnie stosowana wówczas praktyka tak, aby można było na końcu zdecydować co wstawić, a z czego zrezygnować (chodziło głównie o cenzurę, o czym wspomina Bruno Micheli).

Na sam koniec proponuję też posłuchać soundtracku z filmu – ta muzyka Stelvio Cipriani’ego jest po prostu przepiękna.

Napisy polskie do filmu to moje tłumaczenie napisów angielskich obecnych w omawianym wydaniu, a są one dopasowane i odpowiadają dialogom z wersji anglojęzycznej (mogą czasem różnić się od włoskiej wersji pojedynczymi dodatkowymi kwestiami).

004-RF-ITF-EN-IT-sPL-A

Print Friendly, PDF & Email
Otagowano , , , , , .Dodaj do zakładek Link.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *